Sunday 28 October 2012

Good morning Qalandia - photostream/ Dzień dobry tu Qalandia - zdjęcia

Dzień dobry Qalandio. Zapraszam do zobaczenia zdjęć pokazujących poranek na 'granicy' (między Ramallah a Jerozolimą) i przeczytania o codziennym trudzie ponad prawie dwóch tysięcy Palestyńczyków przekraczających ten checkpoint w drodze do pracy. Słowo pojawia się w 'cudzysłowiu', bo choć Qalandia wygląda jak granica palestyńsko - izraelska w istocie jest granicą między okupowanym Zachodnim Brzegiem a okupowaną Wschodnią Jerozolimą - czyli jest granicą palestyńsko - palestyńską na palestyńskim terenie zamontowaną przez Izraelczyków 'dla bezpieczeństwa'.   http://www.dombook.blogspot.co.il/2012/10/morning-at-qalandia-checkpoint.html

Here is a promised photostream showing morning rush at Qalandia checkpoint. We did not go there this morning as it's still Eid long weekend, so I had a bit more time to upload the photos. I really recommend to watch them together with reading how things unfold at the checkpoint here; http://www.dombook.blogspot.co.il/2012/10/morning-at-qalandia-checkpoint.html


Tuesday 23 October 2012

Dzień, w którym Izrael zniszczył mi dom i wystawił rachunek za zburzenie.

Jedziemy do Beit Haniny, podmiejskiej dzielnicy Jerozolimy, żeby zobaczyć dom Sufiana Tahy. A raczej to, co zostało z domu Tahów, który w poprzednią niedziele został zupełnie zburzony przez izraelskie buldożery. Parkujemy przed płotem, wchodzimy do środka ... i przed naszymi oczami staje wielka hałda gruzu i pociętego metalu.

Sufian, który pracuje jako tłumacz dla Washington Post i Guardiana, zapala papierosa i opowiada w szczegółach jak w niedzielę przyjechały wielkie buldożery i w godzinę, a może półtorej na oczach całej jego rodziny, wszystkich sąsiadów i dzieci zburzyły im dom oraz stajnie jego trzech koni. Czy zdążyli zabrać wszystko? Nie, nie zdążyli. W środku zostały niektóre meble. Jeśli straciłeś oko nie martwisz się o okulary - wyjaśnia Sufian. I co powiedzieć człowiekowi, którzy właśnie stracił wszystko? I to nie z powodu klęski żywiołowej lecz oficjalnego nakazu zniszczenia wystawionego przez izraelski sąd.



Do naszych nóg łasi się kudłaty kot. Zabraliśmy ją do rodziców - wyjaśnia Sufian- ale wróciła tutaj. Tutaj jest jej dom. I tak mieszka samotnie w tych ruinach. Widząc skalę zniszczeń i wykorzenienia dziwimy się, że i kot nie dostał nakazu opuszczenia ziemi.

For English check this link

Czytaj dalej/ przycisk read more

Friday 12 October 2012

It’s Shabbat habibti, wszyscy jedziemy tym samym sherutem a ja tłumaczę Izraelczykom dlaczego ‘lubię tych strasznych Arabów’.

Begamon at Yosi's house. Favorite game
of Palestinians and Israelis.

W poniedziałek po południu wyruszam do Hadery na wieczorne przyjęcie Sukkot u Yosiego w Haderze (nadmorska miejscowość na północ od Tel Avivu, a Sukkot to żydowskie święto). Po drodze kupuję kwiaty dla Rachel, partnerki Yossiego. Odczuwam pewnego rodzaju przyjemność w kupowaniu kwiatów u arabskiego sprzedawcy na Salahadin we Wschodniej Jerozolimie dla kogoś kto ‘jest po drugiej stronie’. Właściwie to powinno być to normalne, ale w tym kraju (w tych krajach) przekraczanie granic kulturowych jest równie proste jak równie trudne.  Tak czy inaczej  wybieram różowe storczykowe kwiaty połączone z granatowym suszonym czymś w rodzaju lawendy (kwiaty będą ważne w dalszej części mojej opowieści).

Pan sprzedawca jest nieco zaskoczony tą kompozycją a już w szczegóności tym, że nie chcę żadnej ozdoby ani błyszczącego papieru. Jak ja to dowiozę w typ upale? - pomyśłałam. Hadera z perspektywy Jerozolimy brzmi jak inna galaktyka, choć to tylko sto kilometrów.  Czekają mnie przynajmniej trzy różne przesiadki. A do tego, Sukkot to żydowskie święto, więc kolejny raz w tym miesiącu nie działa transport publiczny. W teorii. A raczej jeżdżą tylko arabskie sheruty. I taksówki. Za specjalną cenę. Żydowskie święta oznaczają, że z palestyńscy taksówkarze z rozbrająjącą szczerością za każdym razem mówią : it’s Shabbat habibti! 45 Shekels. Mimo, że normalnie jest 30.  Choć czasem Żydzi przydają się do czegoś Palestyńczykom.

Tuesday 9 October 2012

Good morning Qalandia


It’s 3:50AM when my alarm clock goes off and I feel terrible. Some 20 minutes later Luc and I set off for Qalandia to the sounds of the first muezzin call for prayer this day. As we reach the checkpoint we already see 3 rows of around 20 men praying at the exit of the terminal. They never pray before the entrance, they want to leave the praying after they had left behind hassle of passing through the checkpoint.

I go to the Ramallah side of the terminal. Luc will stay on Qualandia side to count people who crossed. This early in the morning this whole experience makes me sick. The terminal is empty, cold and quite scary. Its still minutes before the sunrise, so the air is still humid and smells of urine coming from the corners of the terminal. 


On the other side, I slowly adjust to the checkpoint reality. There will be more and more people coming in with every minute. I have my little morning routines at Qalandia. I greet the bejgala and zatar seller and do the first round to check how many ID boots are open. At this point of day I have a ritual conversation with one of the sherut drivers. Married? - Yes. Children? - No. Why no children? Than I lift my hands to heaven - Insallah - I say. Where are you from? Bulanda! Bulanda expensive? (always!) Hmm, I don’t know, it depends. How much chicken? - he never gives up. The whole chicken? - Yes. I don’t know about the whole chicken. One kilo of chicken is around 25 shekels.  Cheaper than Palestine - he always exclaims at that point!