Thursday 24 November 2011

Młody rząd daje szansę na włączenie młodych Polaków w proces polityczny i zbudowanie trwałego zaplecza poparcia dla swoich reform.

Moim zdaniem to potencjalnie najlepszy rząd, jaki Polska ma od ‘89 roku. Ambitne plany reform, zapowiedziane przez Tuska w expose, są w dużej mierze tym co chciałam usłyszeć od premiera mojego rządu. Mało tego, na naszych oczach odbywa się (r)ewolucja pokoleniowa w polskiej polityce, o której marzył jeszcze niedawno Boni. Przecieram oczy ze zdumienia, szczypię się po rękach - i tak, to nadal mój kraj i moja polityka. Jasne, że chciałoby się więcej, bardziej i radykalnie mniej konserwatywnie w sprawach światopoglądowych, ale dalibóg (sic!), jeśli premier zacznie realizować to, co obiecuje, jestem skłonna nie tylko mu kibicować, ale i pomóc w przekonywaniu niewiernych.

Wyleczmy się z chronicznego krytykanctwa

Piszę to z całą świadomością, że zapewne zostanę uznana przez część moich przyjaciół za kompletną idealistkę, a może i nawet naiwną wariatkę. Mam jednak wrażenie, że tak pojawiło się tyle komentarzy krytykujących decyzje Tuska  jakby działa się zwyczajowa w naszym kraju masakra polityczna. Tymczasem z polskiej polityki popłynęły naprawdę są dobre wiadomości i choć nie mamy języka mówienia dobrze o politykach to jednak umiejmy pochwalić, to, co naprawdę można, a następnie twardo rozliczajmy.

 Najpierw ludzie, potem teczki - i to ma sens

 Pierwszy komentarz, na który natrafiłam na facebooku był taki, że premier dobierał teczki do ludzi, a nie odwrotnie. Oraz dalej idące żarty, że premier pewnie żonglował teczkami dobierając ludzi. Serio, to ma być argument? Jeśli o mnie chodzi, nawet jeśli i tak by było, to co z tego? Całkiem dobrze czuję z przekonaniem, że premier ma ludzi, którym ufa i którzy w jego ocenie mają dość talentów i ogólnej kompetencji, że są w stanie się sprawdzić w wielu dziedzinach. Świat staje się coraz bardziej interdyscyplinarny i myślę, że do rządzenia potrzebne są trochę inne kompetencje niż dogłębna ekspertyza w danym temacie. Takie sytuacje powoływania ministrów na różne stanowiska są na porządku dziennym w krajach, na które lubimy patrzeć z podziwem -  w rządzie Blaira Jack Straw był najpierw ministrem spraw wewnętrznych a potem zagranicznych. Ed Balls, najpierw był ministrem ds. dzieci, a teraz jest ministrem finansów w gabinecie cieni. Podobne działa Partia Konserwatywna. Szczerze nie rozumiem argumentów, że ministrem zdrowia może być tylko lekarz, a sportu działacz sportowy. Tym tropem dochodzimy do absurdu, że ministrem kultury mógłby zostać tylko ktoś kulturalny, a ministrem spraw zagranicznych to chyba już tylko ktoś zza zagranicy (tu Tusk całkiem trafił z tą logiką).

Rząd jest polityczny, bo, suprise suprise, to jest polityka!

Kolejny powtarzany argument to taki, że nominacje Tuska były polityczne. No jasne, że polityczne, a jakie miałyby być? Tusk nie powoływał szefa Appla czy Maspexu tylko ministrów rządu RP. Nie wiem czy te komentarze wyrażały marzenie o jakimś rządzie ‘ekspertów’, ale jeśli tak to były one chyba całkiem wyssane z palca. Sytuacja polityczna w żadnym stopniu nie uzasadnia w Polsce rządu ekspertów. W ogóle zresztą nie było o tym mowy. Więc tak i owszem, mamy nominacje polityczne, ale to nie znaczy, że one muszą apriori złe tylko dlatego, że są polityczne. W tej dyskusji pojawiała się jak mantra postać Sławka Nowaka, który akurat nie jest z mojej politycznej bajki, ale trudno odmówić mu braku skuteczności politycznej. Owszem, nie sądzę, żeby znał się jakoś dogłębnie na transporcie i gospodarce morskiej, ale szczerze to nie wydaje mi się, że koniecznie musi się znać. Wydaje mi się, że w tej roli dużo bardziej potrzebne są umiejętności negocjacyjne i ‘delearskie’, które, całkiem możliwe - sądząc po jego karierze, że już posiada. Jeśli będzie jeszcze potrafił otoczyć się ludźmi mądrzejszymi od siebie, całkiem możliwe, że sobie poradzi.

Ważna ewolucja pokoleniowa

 Moim zdaniem najciekawsze w tym rozdaniu jest to, że w dużej mierze mamy do czynienia z rządem 30- sto i 40- latków. I to wcale nie chodzi o to, że posłanka Mucha mówi po angielsku, co akurat powinno być jakimś absolutnym kryterium minimum wyboru ministra w rządzie kraju Unii Europejskiej. Istotnie uważam, że ta ewolucja pokoleniowa daje nam na starcie zastrzyk energii, entuzjazmu i świeżego spojrzenia. To ludzie głodni sukcesu i z apetytem na życie. To ludzie wychowani w innej kulturze, w innych realiach i wśród innych wyzwań. Nie próbuję koniecznie odsyłać wszystkich z metryką 40+ na zieloną trawkę, i dobrze, ze jest Borusewicz i  Mazowiecki i wielu innych doświadczonych ludzi w polityce, ale już dawno potrzebowaliśmy przewietrzenia salonów (choć powrót Millera i tysiąc innych rzeczy o tym nie świadczy - zgoda). Co najważniejsze jednak, w sytuacji, kiedy na świecie i w Europie mamy do czynienia z wyraźnymi głosami niezadowolenia (buntu) młodego pokolenia, ze sporym wyizolowaniem młodych ludzi z procesu politycznego, z dominującym poczuciem, że polityka i politycy są w rękach starych elit, powołanie młodych ministrów daje nadzieje na to, że głos młodych Polaków ma szansę być istotnie lepiej słyszany i rozumiany. Młodzi ministrowie, mają w moim przekonaniu, istotne zadanie, którym jest zrobienie wszystkiego, aby włączyć młode pokolenie w proces polityczny - to które nie chodzi na wybory i w polskich realiach na dziś jest 'obokpolityczne'. Jeśli im się to uda, Tusk zdobędzie całkiem niezłe zaplecze poparcia dla swoich reform. Odwagi zatem.

Thursday 17 November 2011

All I want for Christmas ... is the pre - Christmas decadence

Since some people (really closed ones) got really annoyed with all my politically inspired posts in which I was uncovering my leftist inclinations, which I could not later neither explain nor defend, this time I decided to write about something that I find utterly pleasurable and that exposes, embarrassingly, my sheer and loving attachment to, what can be actually called the (evil) commercialization of Christmas. I like to call it ‘le Chirstmas decadance’

I actually adore these couple of weeks before the Christmas. The closer it gets the more excited I am and the more I enjoy the glitzy, shimmery atmosphere in which spending money is a quintessential part of the game and there are good weeks of December when I feel I never get rid this slightly drunken feel to everything I do. So here is the short lists of the most cheesy things I really love about this time, which, I realize, will undermine the last bits of my intellectual credentials.

Corporate Christmas Parties: the best ones are definitely the ones in which you need to dress up and act like you hated it. There is actually nothing better than spending half a week at work discussing the outfits and complaining about the need of having to do so. If you are in England, you might be sure, that no matter how ashamed you might feel about your dress - someone, will surely beat you. Few things compare to seeing your boss in a deer outfit. Or your other acting boss completely drunk. Truly Bridget Jones moment.

The ‘festive’ looks of the everyday brands: it all started last week, when in the depth of the morning dawn when was crawling to the St Pancras to catch the train to catch my plane to Warsaw. And than it happened and I saw it and .. it was completely dressed up for Christmas with all the jingle bells in the background, paper cups with deers and red ribbons. And this is when this weird moment of pleasure came. Coffee never tasted to good in Starbucks.

The Christmas shop windows & festive looks of the public spaces: There is nothing better than being in the proper city in the pre - Christmas time. I was always thinking that New York must be nice at that time, but actually London can do easily. Suddenly all the streets you normally might hate become magical ... The only time I enjoy Oxford & Regent Street, where I can watch people doing their ‘Christmas shopping’ (that replaced Christmas as family event long time ago), or appreciate the the Christmas tales told in hundreds of shop’s windows. I especially recommend a walk around City of London and Canary Warf in the early evening - maybe it’s just the beautiful decoration of banks or maybe it’s the smell of bonuses in the air and the absent looks of bakers in their cashmere scarfs.

Ice Skating Rings, ideally in Canary Warf and Sommerset House: there is something totally magic in the fact that it’s cold, you feel it your nose is cold the air that comes out of your mouth and you are still outside, in the public space, enjoying your time with others. And you can’t stop smiling. Never as appealing in January as in December. Lights in the Darkness. As much as it is completely annoying that its dark when you come to work its also dark when you get out of it, I really like stepping out of the office, when it’s dark and to see the candles in the bar on the corner ... drinking Christmas time has amazingly seductive intimate feel.

Christmas commuter drama tales. When you live in London and happen to be from somewhere else, there is a huge chance that you will get stranded in London, because of ‘wrong type of snow’ or ‘snow on the runaway’ or because of ‘we apologize for inconvenience but your service has been cancelled today’. With one inch of snow this city gets completely paralyzed and no - one can go anywhere. That’s where best part begin - translated into million of fascinating personal stories, little dramas of poor people stranded at the airports, train stations or bars. This is where the great friendships start. This is also when Guardian’s Snow Report Blog kicks off - the funniest thing you can read about Christmas.

I could continue the list (including Christmas movies and ads) but I will stop now this embarrassing procedure and try to say what’s wrong with me? I am just completely perplexed with the fact how deeply attracted I am to something that is commercially constructed and has nothing to do with any sort of christian tradition of Christmas.

I really can find only two reasons.

One has to do with liminality - it’s time of waiting, time of in - between. And it’’s quite ironic that it’s waiting for something that we long time forgot about. Nor do we care. But it’s the coldest and gloomiest time of year that we culturally managed to turn into a glamourous time. So it’s not longer about the goal, but the journey, which gives the emotional high. Cause there there might be something ‘out there’ that is waiting for us. The worry is that we build into it so much expectations, that where the ‘real’ thing of Christmas come it can - it can only be a disappointment.

The other reason has to do with the ‘out-of- time’ time quality. It’s the time that exposes our nostalgia for better, different life - more cozy, more together, more joyful. The time that is taken out of context, the time that is taken in converted commas, where you do not treat yourself so seriously. It’s like a fairy tale time, where slightly different rules apply. And we like it this way. January is so depressing.

Finally and this is a third reason.

There is always good to have a reason to have a drink with friends. One of the few things you can’t have on facebook.

Photo By: Library of Congress

Thursday 10 November 2011

Odważna wystawa ‘Obok’ w berlińskim Martin-Gropius- Bau pod opieką kuratorską Andy Rottenberg, świetna retrospektywa Wilhelma Sasnala w londyńskiej Whitechapel Gallery, wreszcie bardziej konserwatywne, choć spektakularne turnee krakowskiej Damy z Łasiczką to tylko fragment jesiennej ofensywy kulturalnej Polski na europejskich salonach. Po dobrym Polska Year! organizowanym przez Instytut Mickiewicza, Polska kultura znów ma szansę zaistnieć społecznym odbiorze. Czy to oznacza, że wreszcie Polish Story będzie opowiadać o czymś więcej niż pierogach, hudrauliku i Janie Pawele II? Zapraszam już do dyskusji i już wkrótce na bloga.

Thursday 3 November 2011

Ortalionowy namiot na salonie. Lista grzechów głównych demonstrantów sprzed Św. Pawła

Po tym jak przez cały tydzień pojawiały się głosy o zbliżającym się siłowym rozwiązaniu problemu sunięciu namiotów demonstrantów sprzed Katedry św. Pawła w Londynie, ruch protestujących odniósł niespodziewany sukces. Korporacja londyńska, która zarządza londyńskim City, zapewne w obawie przed obrazami policji usuwającej pokojowe zgromadzenie sprzed świątyni, pozwoliła demonstrantom zostać na miejscu aż do Nowego Roku. Protesty, zupełnie niezamierzenie,  zmusiły też podzielony Kościół Anglikański do zajęcia jednoznacznego stanowiska  - nie tylko w sprawie samego obozu u stóp najważniejszej londyńskiej świątyni - ale w sprawie potępienia ‘niektórych najbardziej ekstremalnych praktyk neoliberalnych’. To całkiem dużo, jak na ruch, który media nazywają ‘obozowym festiwalem, którego uczestnicy nie mają nic innego do roboty’. 

Tymczasem media konserwatywne (murdochowskie i nie tylko) oraz konserwatywni politycy do znudzenia powtarzają te same argumenty, które w swojej próbie zdezawuowania protestu ‘racjonalnymi’ argumentami, pokazują jak bardzo przywiązane są do bronienia status quo w sposób pozbawiony cienia krytycznej refleksji. Lista argumentów, której używają jest ciężka i niezwykle imponująca intelektualnie:

Po pierwsze, ruch Occupy London, w swojej krytyce kapitalizmu, a w szczególności systemu bankowego, nie proponuje żadnych konstruktywnych rozwiązań. Demonstranci sprzed katedry nie przedstawili żadnego ‘koherentnego’ (coherent - to ulubione słowo mediów) planu reformy globalnej gospodarki neoliberalnej i nie ‘wyartykułowali’ (articulate - jw) jednoznacznego manifestu programowego. Serio? No nie, to skandal! Całe szczęście, że jesteśmy w rękach panów z Goldman Sachs, którzy dokładnie wiedzą jak sprawić, żeby nasz świat był lepszy. A pomoże im w tym Sarkozy i Merkel, którzy rach ciach mają pomysł, receptę i plan.

Po drugie, jak to możliwe, że ci ludzie z tego ‘festiwalowego obozowiska’ w ogóle mają czas na demonstrowanie? Jak to możliwe, że nie są w pracy? Czyżby nie pracowali ciężko na swojego bonusa (tak jak ‘my wszyscy’ - doprawdy dziwi mnie ta symbioza prawicowych dziennikarzy z interesami bankierów)? A może w ogóle nie mają pracy? A jeśli nie mają pracy, to w ogóle dlaczego warto byłoby ich słuchać? Ludzie, którzy nie wiadomo z czego żyją! To muszą być wakacje jakichś hipsterów. Na dodatek, o zgrozo, okazało się, że część demonstrantów nie śpi w namiotach, a cześć z nich wychodzi z obozu w ciągu dnia załatwiać swoje sprawy - odprowadzić dzieci do szkoły, zapłacić rachunki za prąd, pójść do pracy czy na spotkanie. Inni demonstranci za to, pracują na miejscu w swoich namiotach. ‘O jaki skandal’ - wykrzyknęły media - czy można demonstrować ‘na pół etatu?’. 

Po trzecie ten cały ruch działa jak jakaś podejrzana komuna! Mało tego, to okropne obozowisko ze swoimi ortalionowymi namiotami ‘zakłóca’ (disturb) harmonię przestrzeni publicznej i pewne jednak konwenanse społeczne. Coś co estetycznie nie wygląda dobrze, nie ubiera się w garnitur i nie podpiera się wizytówką żadnej ‘szacownej’ instytucji nie tylko jest nieładne, ale też nie może być przecież poważne. Nie ma tam żadnej hierarchii i wszyscy współuczestniczą w decyzjach. No słowem, nie wiadomo jak to coś ogarnąć. Taki różowy słoń na salonie, którego nie da się zignorować, a nie wypada traktować poważnie. I jeszcze na dodatek nie ma się do czego przyczepić - obóz ma własny system sortowania śmieci, latający uniwersytet, i wielowyznaniowy namiot i korzysta z nowych technologii, o których nie słyszano w The Evening Standard.
Nie próbuję tutaj twierdzić, że wszyscy (jak ja - nie ukrywajmy) powinni lubić ruch protestu i widzieć w nim szansę na zmianę świata na lepsze. Postuluję jednak o choć nieco więcej niezależności i intelektualnej refleksji w formułowaniu krytycznych opinii. Więc, jak powiedział Borisa Johnson, burmistrz Londynu, do demonstrantów, chciałoby się rzec przede wszystkim do konserwatywno - liberalnego establishmentu - move on!


Photo by: Andrew Winning/Reuters